LOGOWANIE

NEWSLETTER

WYSZUKIWARKA

KULTURA 13.02.2020 21:43
rys. Władysław Kawęcki, styczeń/luty 1972

portret w zastygłym wianku



było raz okno samotne

wśród niezliczonych dachów

i poplątanych anten miasta


wyglądało wprost na niebo


za szybą malarz wydobywał

z nagiego płótna bez ram

mój ostatni dziewczęcy portret


rysunek twarzy


czoło


oczy...


czy zakochane? jak tylko mogą być...


oczy


i usta


usta raz po raz poprawiane

wytrawnym scałowywaniem


usta


i włosy?


włosy


coraz bezwstydniej rozczochrane


włosy rozczochrane


jest takie okno samotne

otwarte wprost na niebo

gołębie znają ten adres


za popękaną szybą

majaczy dziś wspomnienie

portretu w zastygłym wianku


*


Kraków, 6.2.1972 / Zurich, 23.7.00


Nie da się opowiadać o czynności w swojej istocie intymnej bez pogwałcenia tej intymności. Jest to trudność nie do pogodzenia, paradoks typu kwadratura koła lub po prostu sprzeczność sama w sobie. Jeśli mimo to podejmuję się tego zadania, to dlatego, że lubię (sobie stawiać) wyzwania mierzenia się ze słowem w celu opisania przeżycia w ogóle a ze swej natury nieopisywalnego, jak tu, w szczególe. Tak, wiem, wiem, można wszystko opisać, a więc i akt inicjacji seksualnej: po bożemu, metaforycznie, anatomicznie, wulgarnie... ale tak czy tak język nie wytworzył odpowiedniego wokabularium w tej dziedzinie właśnie dlatego, że akurat tam sięga z niejakim trudem, bo usiłuje się wepchać "między usta a brzeg pucharu", gdzie, owszem, jest język, ale ten fizyczny, nie abstrakcyjny. To już prędzej obraz, film, fotografia, rzeźba... 


I mam na myśli dzieła artystów wymienionych sztuk, a nie pornografię będącą z założenia gwałtem na intymności produkowanej w celach wymiany stymulacji seksualnej za pieniądze, transakcją handlową. Czym innym bowiem jest seks skomercjalizowany będący specyfiką rodzaju ludzkiego, częścią kultury erotycznej homo sapiens (tu: bez oceniania jak wysokiej i  jak niskiej), a czym innym instynktowny właściwy całej naturze a istniejący po to, by życie żyło dalej i dalej, a więc zasadniczo dla przedłużenia gatunku, zapewnienia "samolubnemu genowi" względnej nieśmiertelności. W wyrażeniu "względna nieśmiertelność" też czai się paradoks, ale skoro nie wiemy, czy wszechświat jest skończony czy nieskończony, to i nie wiemy nic na temat nieśmiertelności życia jako takiego i nie o ducha mi chodzi, a o ciało.


Tak, chodzi o ciało, zanim jednak przejdę do ciała... ciał... jeszcze o języku. W książce "Dziki seks" autorka Carin Bodnar i w równym stopniu tłumaczka Agnieszka Sobolewska nieźle się nagimnastykowały, żeby opisać zaloty i akty seksualne w świecie zwierząt w sposób wystarczająco rzeczowy i obrazowy a zarazem na tyle giętki i subtelny, żeby docierając do sedna rzeczy nie odrzucał. Tytuł polski "Dziki seks" może być nieco mylący, nie chodzi bowiem o jakoś tam wyuzdany seks międzyludzki, a o seks w naturze, a nawet naturę seksu. Tytuł oryginalny brzmi "The Nature of Sex". Podtytuł polski to: "Niesamowite, zaskakujące i absolutnie porażające fakty z życia intymnego zwierząt". I tu też polska tłumaczka nieco odleciała, bo tytuł angielski jest znacznie bardziej powściągliwy: "The Ins and Outs of Mating in the Animal Kingdom" ("Sekrety pożycia w królestwie zwierząt"), ale niech jej tam, polski podtytuł dotrzymuje co zapowiada.


Ciekawe, że natura zadbała o wszystko, obok niewyobrażalnej wręcz różnorodności, którą dopiero powoli poznajemy mając narzędzia do podglądania i rozumienia, domyślania się zachowań zwierząt, po nadzwyczajną skuteczność aktu płciowego przy równoczesnym dużym rozmachu kultury seksu w świecie ludzkim, czym od strony teoretycznej zajmujemy się też od całkiem niedawna, jeśli pomyśleć, że budowę cząstki DNA, kluczowej w rozmnażaniu się żywych istot, mającej formę podwójnej helisy, odkryto dopiero w 1953 roku, a ujrzano ją w 2012 roku. Gdy naukowcy z Cambridge, James D. Watson i Frances H.C. Crick, w kwietniu 1953 roku opublikowali artykuł o budowie DNA w piśmie "Nature", ja już właśnie istniałam w postaci maleńkiej grudki szybko namnażających się komórek, w których dokonywał się tajemniczy proces powstawania nowego życia podobnego trochę do ojca i trochę do matki, mojego taty i mojej mamy. Jako że urodziłam się 14 grudnia 1953 roku, lubię myśleć, że poczęłam się w wyniku ogólnej euforii po śmierci Stalina 5 marca 1953 roku.


Moi rodzice pobrali się w grudniu '52 roku, nie brałam więc udziału w ich decyzji o ślubie, byłam też dzieckiem chcianym, więc nie musieli się obawiać nieplanowanej ciąży, wręcz przeciwnie, mogli się cieszyć sobą bez lęku, że zostaną niechcący wpakowani przez naturę w rodzicielstwo, o co zasadniczo naturze przecież chodzi. Bo właśnie to - niechciana ciąża - jest główną bolączką ludzi chcących oddzielić przyjemność płynącą z seksu od przymusu wydania na świat potomstwa chcą, czy nie chcą. Moi rodzice byli więc w tej komfortowej sytuacji, że tu "chuć zbiegła się z chęcią" całkowicie zgodnie z naturą. Sorry za słowo "chuć", ale wraz z "chęcią" tworzy się taka zgrabna aliteracja, że nie mogę się powstrzymać.


I jak już jesteśmy przy powstrzymywaniu się: natura swoje a kultura swoje. O ile naturze nie zależy na powstrzymywaniu instynktu, który sobie stworzyła po to, by działał, o tyle ludzie widzą to zgoła inaczej. Zwłaszcza co się tyczy młodych wchodzących w dorosłe życie ludzi: a to za wcześnie, a to nie bez ślubu, a to jedno chce, drugie się boi, a to ma się czego bać, bo któż jest tak świetnie uświadomiony i przygotowany, że od pierwszego razu wie, czego chce, czego się spodziewać i w ogóle co to będzie, co to będzie? Bo ledwie wybiło mi 18 lat, a już poczułam z całą mocą zew natury (inni mówią o "woli bożej", cóż, jak zwał tak zwał), i tylko wybranie odpowiedniego partnera powstrzymywało mnie nieco przed pójściem na żywioł.


Czy byłam przygotowana i w jakim stopniu? Z pewnością od strony uświadomienia mnie mama zrobiła co należy, a nawet znacznie więcej, jeśli pomyśleć, że w tamtych latach uświadamianie dzieci i młodzieży to nie była oczywistość, a mama wprowadzała mnie w tajniki zagadnienia "skąd się biorą dzieci" i "po co nam tata" sukcesywnie odkąd zaczęło mnie to interesować. Moja mama była pod tym względem nie tylko sama świadoma powagi tematu, ale też wyjątkowo nowoczesna, żeby nie rzec pionierska. W domu były odpowiednie lektury, nieliczne, bo wtedy w ogóle literatura o życiu seksualnym była jeszcze skąpa, ale co się ukazywało na półkach księgarskich, trafiało i na nasze domowe półki i nikt mi nie bronił czytania co chciałam. Do tego dr Michalina Wisłocka publikowała swoje uświadamiające teksty w "Kobiecie i Życiu" nim napisała "Sztukę kochania", obok "Przekroju" ulubionym piśmie mamy. Mama czytała, ja czytałam, kwestie sporne przedyskutowałyśmy tak na inne, jak i na ten temat.


Poza tym miałam za sobą już swoje dziewczyńskie doświadczenia, zakochania, lekcje całowania... No i powieści, filmy, telewizję... Zewsząd docierały do mnie najróżniejsze informacje, w I klasie liceum przeczytałam "Zmory" Zegadłowicza, także w tym samym czasie "Dekamerona" Boccaccia, oraz "Śmiech Afrodyty" Petera Greena, fikcyjną biografię o Safonie i jej wielkiej miłości do Chloe. W III klasie zapoznałam się z "Mandarynami" Simone de Beauvoir i z autobiografią Isadory Duncan. Z filmów szczególnie zapadła mi w pamięć ekranizacja "Romea i Julii" w reżyserii Zeffirellego, głośno było o niej zanim weszła na ekrany, głośno było i potem, a ja ją widziałam będąc dokładnie w wieku Julii. Bardzo mnie poruszyła tragiczna historia młodych kochanków. Z "Mojego życia" zaś zapadła mi w pamięć opowieść Isadory Duncan o jej pierwszym razie - w pracowni jakiegoś artysty. To mi się podobało. To by mi się podobało!


Ach, artyści! Świat artystów, poetów, aktorów, malarzy to był świat, który mnie pociągał, film, teatr, wystawy... Kraków był miastem sztuki, kto chciał, miał pod dostatkiem kontaktu z kulturą i ludźmi, którzy ją tworzą. Sama zamyślałam najpierw pójść na ASP a potem do PWST, prywatne lekcje dawał mi stary aktor (malarz i poeta) Jan Niwiński, ten, który przygotowywał młodziutką Małgosię Dziadyk do egzaminu, dziś znaną jako Anna Dymna... Poznałam też wtedy, w ostatniej klasie liceum, artystów-plastyków, studentów i absolwentów ASP. Jeden spodobał mi się nadzwyczajnie. Nie dość, że artysta z dyplomem krakowskiej ASP, to jeszcze pięknie zbudowany, płowa broda, wąsy... jak u Wyspiańskiego! No! "Wola boża" przypuściła szturm. Poznałam go w połowie stycznia 1972 roku, miesiąc po moich 18 urodzinach. Artysta okazał się jak najbardziej zainteresowany, co natychmiast wyraził zaproszeniem mnie do swojej pracowni w celu sportretowania mnie. Prawda, że to oryginalniejsze, niż kolekcja znaczków i płyt? Prawda! Więc zaproszenie z radością przyjęłam.


I odbywało się to następująco: wdrapywałam się na ostatnie piętro kamienicy w przecznicy od Długiej, gdzie "mój artysta" miał swoje niewielkie mieszkanko wraz z pracownią pełną obrazów i rysunków tuż obok strychów. Na sztalugach umocował karton, siadałam pod oknem wmontowanym w dach z widokiem na niebo i zaczynało się rysowanie. Oglądał mnie ze wszystkich stron, zbliżał się i oddalał, coś dorysowywał, coś poprawiał, robił dwa kroki w tył (więcej miejsca nie było), sprawdzał przekrzywiając głowę, mrużąc oczy i zagryzając wąsa, znowu mnie obtańcowywał, machał ołówkiem, zbliżał się do mnie, wpatrywał, a we mnie wola boża aż kipiała. W nim najwyraźniej rezonowało to, bo po każdym seansie oddawaliśmy się coraz śmielszym pieszczotom i znowu umawialiśmy się na następny seans.


Trwało to dość dokładnie trzy tygodnie, portret coraz bardziej przypominał mnie, a ja coraz bardziej przypominałam sobie o tym, że doskwiera mi cnota i trzeba z tym coś zrobić. Artysta nie nalegał, wiedział już, że trafił na najprawdziwszą w świecie dziewicę, sam 7 lat starszy, doświadczeńszy, też się pewnie delektował sytuacją. Ja tymczasem z seansu na seans postanowiłam się nieco przygotować, co też zrobiłam, a oznacza to, że ni mniej ni więcej "testu prześcieradła" ostatecznie bym nie zdała, gdyby komuś przyszło do głowy takowyż przeprowadzić (jak to drzewiej, ale chyba tylko z księżniczkami bywało, a może tylko w bajkach? no, dość na tym...). 


6 lutego 1972 roku miał się okazać dla mnie datą ostatniego seansu do portretu i ostatecznego przejścia ze stanu niewinnego dziewczęcia w stan kobiety. Seans był krótki, bo w końcu krew nie woda, ale dzień był długi, bo była to niedziela. Woli bożej stało się zadość... "Testu prześcieradła" w rzeczy samej nie przeszłam, co z kolei zdumiało mojego pierwszego kochanka ("kiedy? na Boga? z kim? przecież?..."), ale uspokoiłam go, w końcu całe dzieciństwo byłam baletnicą, a poza tym czy musi się martwić czymś, czego i tak już nie ma? Mój portret pozostał na zawsze niedokończony, tak wyglądałam w ostatnich chwilach "w wianku". Długo stał na sztalugach, a ja przychodziłam już tylko na seanse w pościeli artysty.


Tak, był zaopatrzony w kondomy, które dyskretnie wyjmował z kieszonki marynarki, ja zaś dyskretnie odwracałam wzrok, byłam wszak jeszcze niedawno dziewicą, nie, w gruncie rzeczy nie byliśmy w sobie zakochani*, w wierszu posłużyłam się w tym punkcie licencją poetycką, też w wierszu "płótno" to był w rzeczywistości karton, cała reszta to prawda jak na spowiedzi, prawdą też jest, że pożądaliśmy i to przemożnie się aż do wiosny, na 8 marca, Dzień Kobiet, dostałam od niego obraz pt. "Lądowanie" z piękną dedykacją, mam go do dziś, to było wyjątkowo udane lądowanie, lepiej sobie nie mogłam wymarzyć, Isadora okazała się dobrą przewodniczką z zaświatów.


*

*        *


Krystyna Janda zrobiła kilka lat temu sztukę pt. "Mój pierwszy raz". Nie widziałam jej, niestety, ale z recenzji wynika mi że są spore różnice między wtedy a dziś, wtedy pamiętam dość dokładnie: nie mówiło się wtedy tyle o seksie, już samo użycie tego słowa wymagało pewnej zuchwałości. Nie używało się też wulgaryzmów. Żadnych. Nawet wśród artystów. W każdym razie nie w mojej obecności. Nie było internetu, więc nie było też tyle łatwo dostępnej pornografii. Nie było forum, na którym można by było dyskutować o "pierwszym razie". Natomiast, mam takie wrażenie, flirt miał się lepiej. A może miałam tylko szczęście?



Przypisy:
[1]: Dlaczego piszę o tym, że nie byliśmy w sobie zakochani? Bo wiem - i już wtedy miałam tę świadomość, choć wtedy oczywiście znacznie uboższą niż teraz - że miłość ma wiele odcieni i że dla każdego znaczy coś innego. Miłość jakże często jest mylona z pożądaniem, które jest w rzeczy samej siłą potężną (tak, tak, tak to natura zaprogramowała), ale niekoniecznie pokrywa się z miłością. I, mało tego, można kogoś kochać, ale niezupełnie lub wręcz zupełnie go nie pożądać. Jak wiemy, już dawni Grecy rozróżniali kilka rodzajów miłości i narobili tym trochę bałaganu, bo od starożytności ciągnie się głęboko zakorzenione przeświadczenie, że agape, najwyższa (wg starożytnych) odmiana miłości, to miłość bogów do ludzi i ludzi do bogów, uczucie transcendentalne zupełnie niezwiązane z erotyką, a z bytami, w które się wierzy, albo i nie wierzy, również i ta związana z przyjaźnią, miłość braterska, philia, nie jest erotyczna i dopiero ta erotyczna, eros, to miłość intymna, najniżej w tej hierarchii, bo fizyczna a physis jest marnością nad marnościami, więc nie ma się co podniecać. Otóż jest się co podniecać, bo właśnie ta "miłość", a właściwie to pożądanie, jest siłą sterującą instynktem przedłużania gatunku, a ten jest mocny jak diabli, nie może przecież en gros zawieść. Ponieważ do słowa "pożądanie" mamy nomen omen stosunek podejrzliwy, w końcu może funkcjonować w całkiem niskich rejonach i na bardzo krótko, wolimy siłę przyciągania się płci (z całą jej płynnością międzypłciową i różnorodnością) uznać za tę wyższą, gdy w grę wchodzi lepsza, bo "duchowa" miłość. Tymczasem samo nagie pożądanie może funkcjonować jak najbardziej na wysokich rejestrach, a z kolei zakochanie - miłość - dziać się na niskich z jej zaborczością, zazdrością, a nawet przemocą, wszystko zależy od osobowości i - nazwijmy to oględnie - ogólnych potrzeb psycho-kulturowych poszczególnego człowieka. Albo inaczej: zarówno w pożądaniu może być magia, jak i w miłości nie musi jej być, zależy kto pożąda i kto i jak kocha. Złości mnie to zarzucanie kobietom wędzidła w postaci, "jeśli już seks, to tylko z miłości", bo jak dla przyjemności to zaraz rozwiązłość, rozpusta, wyuzdanie... to relikt z czasów, gdy zorientowane patriarchalnie społeczeństwo zakładało kobietom pasy cnoty, żeby mężczyźni mogli być pewni ojcostwa. Mogę tylko zapewnić, że byłam zarówno nim, jak i całą tą sytuacją zachwycona.
[2]: Przypis drugi z 6 marca 2020, z pewnym poślizgiem, bo chciałam zarazem dołączyć trochę zdjęć / ilustracji. Można by się mianowicie zapytać, skąd właściwie tak dobrze wiedziałam, że nie była to miłość, a klasyczne pożądanie połączone z niewątpliwą fascynacją sobą i całą tą sytuacją? Przecież miałam dopiero co skończone 18 lat i powinnam była nie marzyć o niczym innym, jak o romantycznej miłości, a jakiej marzą "zakwitające dziewczęta". Otóż to nasze spotkanie i wszystko, co za sobą niosło, było o wiele bardziej ekscytujące, niż "dziewczęce zakochanie", jakie miałam już za sobą w różnych dawkach i odmianach. Skromnych, bo skromnych, zwłaszcza w porównaniu z tym, co miało mi przynieść życie, a czego jeszcze wtedy nie mogłam znać, bo było dopiero gdzieś tam w gwiazdach, ale jednak znane mi: te tęsknoty, te wzdychania, te rozterki i te cierpienia... Otóż fascynacja cielesnym doświadczaniem miłości odsunęła na bok to wszystko, co wypisywali romantycy o miłości, mało mnie to obchodziło w porównaniu z tym, o czym romantycy nie pisali, a co było o wiele ciekawsze w przeżywaniu na gorąco. Nie opowiadaliśmy sobie o naszych przeszłościach, nie planowaliśmy wspólnej przyszłości, nie zawracaliśmy sobie nawzajem głowy wyznaniami i zapewnieniami. Spotykaliśmy albo sam na sam w pracowni artysty, praktycznie nigdy nie chadzaliśmy razem (więc nawiązując do powszechnego wtedy określenia: "nie chodziliśmy ze sobą"), czasami wpadali do pracowni koledzy artysty, też artyści, przysłuchiwałam się ich rozmowom zwykle o dziełach, które akurat tworzyli, lub o różnych na i wokół uczelni. Z atencją wymieniali zwłaszcza nazwisko "Taranczewski", zapamiętałam więc je sobie. Wacław Taranczewski był - sprawdzam: od 1948 do 1970 - profesorem na ASP, ich profesorem (byłym już wtedy, ale nadal autorytetem). Jednym z najbliższych i najczęściej zjawiającym się w pracowni kolegą "mojego artysty" był Edward Krzak, wschodzący rzeźbiarz, ten sam, który kilka lat później został autorem pomnika-popiersia Tadeusza Boya-Żeleńskiego usytuowanego po różnych "krakowskich" awanturach w dyskretnym miejscu na Plantach pod Wawelem, tym słynnym odcinku Plant z obrazu Wyspiańskiego. Od lat spotykają się moi koledzy / moje koleżanki racjonaliści / racjonalistki w okolicy rocznicy śmierci Boya 4 lipca 1941 roku. Bardzo były zajmujące te rozmowy kolegów-artystów, czasami zabawialiśmy się - ja też - wzajemnym rysowaniem. Dwa z tych rysunków mam do dziś, Krzak rysował Kawęckiego, a ja rysowałam Krzaka. Mój rysunek jest nie tak dojrzały, ale ja byłam wtedy uczennicą ostatniej klasy liceum, a oni byli gotowymi artystami pod koniec, lub po studiach na ASP. Potem nieraz jeszcze spotykałam się - już tylko koleżeńsko - z "moim artystą", np. rok czy dwa lata później na krakowskim basenie, co zostało uwiecznione na dwóch zdjęciach. Tak, "mój artysta" miał coś z Wyspiańskiego, rudawno-płowe włosy, ostry profil i stanowcze spojrzenie. Edwarda Krzaka znalazłam w sieci już w aktualnych czasach, został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi za pracę jako pedagog ASP w czasie inaguracji dwusetnego roku akademickiego 2017/18 w dniu 3 października 2017 roku. Najstarszą w Polsce wyższą szkołę kształcącą artystów założono w 1818 roku.




zapisz jako pdf
zapisz jako doc (MS Word)
drukuj

KOMENTARZE

Kwiecień
Pn
Wt
Śr
Cz
Pt
So
N
01
02
03
04
05
06
07
08
09
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
01
02
03
04
05